Spróbowałem surfowania zimą na Bałtyku
Nigdy w życiu nie surfowałem, chociaż jako fan sportów ekstremalnych zawsze miałem ochotę spróbować. Przed oczami pojawiała mi się wtedy piękna plaża rodem z Kalifornii, słońce i ciepła woda. Jak się okazało, przyszło mi się zmierzyć po raz pierwszy z falami w zupełnie innych okolicznościach. Stawiłem się w pewien zimowy poranek w Chałupach, spojrzałem na lodowaty Bałtyk i poczułem, że to będzie prawdziwe wyzwanie. Nie żałuję. Ostatecznie przeżyłem coś fantastycznego. Duża w tym zasługa mojego instruktora, surfera i fotografa Krzyśka Jędrzejaka, który ma totalną zajawkę na cold water surfing. Na trening z nim ruszyłem zresztą na dwa tygodnie przed Cold Waves by Porsche – magicznymi zawodami nad zimowym morzem, które obserwuje się zupełnie inaczej, kiedy miało się okazję wskoczyć do wody o temperaturze bliskiej zera.
Zupełnie pusta plaża
Niewątpliwie pierwszą – i w tamtym momencie dla mnie jedyną – zaletą surfowania w zimnym Bałtyku wydała mi się pusta plaża w Chałupach 10. W takich warunkach można naprawdę odpocząć. Po horyzont rozciąga się bezkresna woda. Przyjechałem chwilę przed Krzyśkiem i nie było tam nikogo poza kilkoma spacerowiczami z psami. Pomyślałem, że to fajne doświadczenie zobaczyć plażę w takim stanie – naturalną, odpoczywającą po sezonie. W lecie zapewne nie dałoby się tu nawet rozłożyć z ręcznikiem.
Kiedy pojawił się już trener i zaczęliśmy rozgrzewkę, moje dobre nastawienie szybko się ulotniło, bo musiałem przebrać się z puchowej kurtki w piankę w zimowy, śnieżny dzień w wyłączonym samochodzie. To był dla mnie prawdziwy test, bo nie znoszę niskich temperatur. Później wszystko przebiegło dość standardowo – lekki stretching i kilka ruchów surfingowych. W moim wykonaniu było to mało zgrabne machanie rękami, uginanie nóg, w końcu najważniejsze ćwiczenie – skok na deskę. W tym akurat byłem całkiem niezły. Zimy spędzone na stoku i lata w skate parkach znacznie ułatwiły mi zadanie.
Spotkanie z lodowatą wodą
Odbyliśmy krótki trening surfingowy z tym, że nie w wodzie, ale na lądzie i w końcu nadszedł moment, kiedy musiałem stanąć oko w oko z moim prawdziwym przeciwnikiem – lodowatą wodą. Najbardziej zaskoczyło mnie to, że po prostu nie było mi zimno. Obecna technika produkowania pianek i ich ocieplania jest niesamowita. Byłem przekonany, że bardzo zmarznę podczas treningu, a okazało się, że czułem się całkiem rześko. Zastanawiałem się, jak to możliwe, że jest mi ciepło w takich warunkach. Myślałem, że to doświadczenie będzie bliższe morsowaniu, ale to nic podobnego – w dobrej piance i w czasie ruchu nawet w lodowatej wodzie jest całkiem przyjemnie. W pewnym momencie jedna z pań, która widziała, że trenujemy, zostawiła na brzegu swoje psy, przełamała się i zaczęła morsować. Ja zazdrościłem jej odwagi, ale myślałem sobie też, że ona mogłaby pozazdrościć mi tej grubej pianki, szczególnie kiedy wracała zmarznięta na brzeg.
Krzysiek okazał się doskonałym trenerem. Świetnie uczyć się tak trudnego sportu w obecności kogoś doświadczonego i z dobrym podejściem. Biła od niego pozytywna energia – zdecydowanie kocha to, co robi. W trakcie lekcji na bieżąco dawał mi skuteczne techniczne wskazówki i gdy coś mi wyszło, ekscytował się tak samo, jak ja. Rozmawialiśmy też o jego zdjęciach, które widziałem już przed rokiem, kiedy dokumentował pierwszą edycję Cold Waves by Porsche. Czarno-białe, szlachetne kadry pokazujące zawodników i zawodniczki z całego świata, którzy mierzą się z zimowym morzem. Było w nich dużo szacunku do potęgi natury, ale też luzu i poczucia humoru. Krzysiek opowiadał mi, że surfowanie to nie jest tylko sport, ale też patrzenie na rzeczywistość i kultura, której trzeba się nauczyć i w której łatwo można się zakochać. Z moją skaterską przeszłością doskonale to rozumiałem.
W oczekiwaniu na falę
Zimno nie było problemem, nawet nieźle szło mi też utrzymywanie równowagi, ale nie powiedziałbym, że surfowanie jest łatwe. Musi minąć wiele godzin treningu, aż zaczniesz panować nad deską i nią kierować. Machanie i wiosłowanie szybko rękami, żeby zdążyć na nadchodzącą falę, potrafi być wyczerpujące. Skłamałbym, jeśli powiedziałbym, że nie miałem lekkich zakwasów następnego dnia. Najtrudniejszym elementem, co potwierdził mój trener, jest moment wskoczenia na deskę, czyli zmiana z pozycji leżącej-wiosłującej do stojącej. Trzeba wtedy zapanować nad deską i ruszyć do ataku. Trenowałem na specjalnie trochę większej desce, bo podobno takie są najlepsze do nauki – pomagają utrzymać balans.
To wszystko jednak nie jest najbardziej frustrujące dla kogoś, kto nigdy nie miał do czynienia z surfingiem. Najgorsze jest czekanie. To nieodłączny element tego sportu i z jednej strony na początku było to dla mnie irytujące, ale później odnalazłem w tym też coś pięknego. Trzeba się dostroić do rytmu natury, poczekać na warunki, nigdy na odwrót. To morze dyktuje warunki. Jeszcze zanim się spotkaliśmy, Krzysztof regularnie dawał mi znaki, jak sytuacja z pogodą.
Z tego, co mówił, nawet w czasie kilkunastu minut sytuacja jest w stanie zmienić się diametralnie i z treningu mogło nic nie wyjść. Tym bardziej cieszę się, że nam się udało. Kiedy się już jest w wodzie, czekanie na falę zdecydowanie podbija dreszczyk emocji i włącza adrenalinę.
Nauka pokory
Chwila pomiędzy falami to też moment, kiedy możesz pomyśleć nad tym, w jakiej właściwie znajdujesz się sytuacji. W takich momentach trening stawał się dla mnie czymś surrealistycznym. W środku zimy jestem dość daleko od brzegu, w morzu. Świeci słońce, a zaraz sypie śnieg. W pewnym momencie nawet intensywnie. To naprawdę niecodzienne warunki.
Czułem opór przed lodowatą wodą do momentu, w którym nie poczułem do niej szacunku. Pianka mnie ogrzewała, ja starałem się zachować balans na desce, a cały mój strach przed zimnym morzem rozpływał się. Czułem już tylko zajawkę i starałem się jak najlepiej wykonywać kolejne ćwiczenia. Zrozumiałem, skąd bierze się kultura cold waves i surferzy, którzy wybierają pływanie w zimnych wodach. Nie ma tłumów w spotach, plaża o tej porze roku jest piękna. Próg wejścia jest wysoki i mam wrażenie, że niewielu ludzi zdecyduje się na takie ekstremalne warunki. Tym większa jest jednak adrenalina.
We, the Wave!
Mój trening był niesamowity, udało mi się nawet dwa razy dopłynąć na fali do brzegu z miejsca, z którego startowaliśmy, głównie dzięki wskazówkom trenera. Byłem bardzo zadowolony, myślę, że on również. Na, nomen omen, fali tej fascynacji trafiłem na drugą edycję zawodów Cold Waves by Porsche. Pierwszą znałem tylko z fotek Krzyśka i już wtedy wydawała mi się ciekawa, ale doświadczenie tego na własnej skórze i niedługo po treningu w lodowatej wodzie było czymś zupełnie innym.
Oczywiście, podobnie jak w snowboardzie, deskorolce, tak i tutaj cała siła tkwi w ludziach. Wszyscy byli uśmiechnięci i zdeterminowani, wyskakiwali z wody i ogrzewali się w bali z gorącą wodą między kolejnymi heatami, czyli 15-minutowymi wizytami w wodzie. Rywalizowali po cztery osoby, dwie najlepsze przechodziły dalej. Na plaży stawiło się 24 surferów i 16 surferek z Polski oraz Europy. W wolnych chwilach dawali też krótkie, zabawne wywiady, dzięki którym można ich było trochę poznać. Dla mnie to wydarzenie było naprawdę magiczne, bo sam pamiętam, jak musieliśmy zwracać uwagę na pogodę. W naszym kraju o tej porze roku bywa różnie. W przypadku tych zawodów ostateczne potwierdzenie, że fale będą odpowiednie, przychodzi zazwyczaj na dwa dni wcześniej, więc wyobraźcie sobie, jakie to jest wyzwanie logistyczne. Udało się i z podziwem obserwowałem, jak na podium stanęli Alys Barton (Women Open) i Gearóid Mcdaid (Men Open). Bardzo mi jeszcze daleko do ich poziomu, ale kto wie, kto wie, na pewno złapałem już zajawkę, a to najważniejsze.