Dantejska wyprawa
Są w Polsce bardziej popularne kierunki na weekendowe wypady. Ale porośnięte niekończącymi się lasami sosnowymi województwo lubuskie zachwyca nie tylko przyrodą.
Niedziela z Porsche Cayenne
Porsche Cayenne S
Zużycie paliwa, cykl łączony: 11,8–12,9 l/100 km
Emisja CO2, średnia: 268–292 g/km (stan na 01/2021 r.)
Oficjalne konto Twitterowe województwa lubuskiego wrzuciło niedawno tweeta, który – przynajmniej w założeniu – miał promować region turystycznie: „Dlaczego warto odwiedzić #lubuskie? Znajdziecie u nas liczne miejsca związane z kulturą i historią, spróbujecie regionalnych dań, ale też będziecie mogli spędzić aktywnie czas na łonie przyrody. Zapraszamy!”. Bądźmy szczerzy – liczne miejsca związane z kulturą i historią, regionalne dania i przyrodę znajdziemy w każdym regionie Polski i Europy. Takie zaproszenie to żadne zaproszenie. Pozostało więc zaprosić się samemu i na własne oczy przekonać, czym Lubuskie może się pochwalić. A skoro mamy spędzić aktywnie czas na łonie przyrody, to wybór auta na wycieczkę był oczywisty – nowe Porsche Cayenne S.
Pomnik wśród mgieł
Jedyny słoneczny dzień marca, krótko po świcie. Cayenne nawija na koła najdroższą autostradę nowoczesnej Europy. Zjeżdżamy z A2 tam, gdzie krzyżuje się ona z ekspresówką S3 biegnącą równolegle do zachodniej granicy. Parę zakrętów później niedzielny brzask rozpościera przed nami pejzaż godny obrazów Williama Turnera. Położony poniżej nas Świebodzin spowijają poranne mgły. Ponad tę puszystą kołderkę wyrastają nieliczne obiekty – iglica ceglanego, niegdyś protestanckiego kościoła, jakieś maszty GSM oraz najwyższy z nich... słynny na cały świat świebodziński Chrystus. Inspirowany ikonicznym Cristo Redentor w Rio de Janeiro Król Wszechświata ze Świebodzina jest od swojego pierwowzoru o 3 metry wyższy. Kiedy podjeżdżamy do jego stóp, skala rzeźby robi wrażenie. Czytam w Wikipedii, że każda z dłoni figury ma 6 m długości. To znaczy, że na każdej świebodziński Chrystus spokojnie zmieściłby niespełna 5-metrowe Porsche Cayenne.
Parę zakrętów później brzask rozpościera przed nami pejzaż godny obrazów Turnera.
Stoimy chwilę na kopcu i podziwiamy figurę. Biała, żelbetowa konstrukcja z pozłacaną koroną, niezbyt wyrafinowana rzeźbiarsko, to – obiektywnie rzecz biorąc – kicz. W dodatku ze względu na swoją skalę kompletnie nie przystaje do otoczenia. Ale nie sposób nie przyznać, że świebodziński Chrystus jest na swój sposób fascynujący. I gdyby nie on, pewnie mało kto kojarzyłby w Polsce to stare, śląskie miasto głogowskich książąt. A dziś Świebodzin znają wszyscy.
Piekielne silosy
Magazyny metanolu to najbardziej fascynująca część dawnej fabryki. W pięciu betonowych konstrukcjach kryły się zbiorniki z łatwopalną substancją.
Zupełnie inaczej jest z kolejnym przystankiem na naszej trasie. Christianstadt było kiedyś samodzielnym miastem – dziś Krzystkowice to dzielnica Nowogrodu Bobrzańskiego. W latach 30. XX w. powstała tu rozległa, hipertajna fabryka zbrojeniowa nosząca imię wynalazcy dynamitu. Nie wiadomo do końca, co wytwarzano w Alfred Nobel Dynamit Aktiengesellschaft. Z pewnością jednak w produkcji niezbędny był alkohol metylowy w dużych ilościach. Dawne magazyny metanolu to najbardziej fascynująca dziś część dawnej fabryki. W lesie koło Krzystkowic ukryte są gigantyczne silosy. W pięciu betonowych konstrukcjach kryły się niegdyś zbiorniki z łatwopalną substancją. Silosy pozbawione były dachów – dzięki temu w przypadku eksplozji cała jej siła miała być skierowana ku górze i nie zagrozić okolicznym zabudowaniom.
Dziś porośnięte sosnami silosy tworzą postapokaliptyczny krajobraz rodem z „Planety małp” czy „Drogi”. I nawet grywają w filmach – W „Yumie” z Jakubem Gierszałem i Tomaszem Kotem były jedną z kluczowych lokalizacji tej mrocznej fabuły. Kiedy z pewnym trudem dostajemy się do jednego z silosów (przydaje się niewielka drabinka), ów posępny klimat „Yumy” staje się zrozumiały. W silosach panuje chłód jak w kostnicy. Tysiące ton betonu, niemal nietkniętego zębem czasu mimo upływu 80 lat, przytłaczają i wpędzają w klaustrofobię. Chce się szybko stamtąd uciekać.
Cayenne świetnie sobie radzi w trudnym terenie.
Wspólne dziedzictwo
Następny punkt programu ma arystokratyczną proweniencję, więc w drodze ku zachodniej granicy zatrzymujemy się jeszcze w myjni.
Wychodzimy więc czym prędzej i ostro ruszamy SUV-em przez leśne drogi. Mimo wertepów, mimo świeżych rozległych kałuż nie zwalniamy tempa. Cayenne musi się wykazać. I spisuje się świetnie. To nie jest malowany SUV, tylko naprawdę dzielne, świetnie sobie radzące w trudnym terenie auto. Kiedy wyjeżdżamy z podkrzystkowickich borów, samochód mamy pokryty błotem od opon po panoramiczny szklany dach. I gęby roześmiane od ucha do ucha. Następny punkt programu ma arystokratyczną proweniencję, więc w drodze ku zachodniej granicy zatrzymujemy się jeszcze w myjni. Lśniącym Porsche wjeżdżamy do przygranicznej Łęknicy. Był Chrystus, były silosy z piekła rodem, przyszedł zatem czas na wizytę w rajskim ogrodzie. Przed II wojną światową Łęknica i położone po drugiej stronie granicy Bad Muskau stanowiły jedno miasto. Na lewym brzegu Nysy Łużyckiej wznosił się neorenesansowy zamek hrabiów von Arnim. Zaś po obu stronach rzeki rozciągał się gigantyczny park w stylu angielskim, zaprojektowany w XIX w. przez ówczesnego pana na tych włościach, księcia Hermanna Ludwiga Heinricha von Pückler-Muskau.
Bad Muskau, zwane jest po polsku i górnołużycku Mużakowem.
Powojenne zmiany rozcięły założenie parkowe. W Niemczech pozostał pałac z przyległościami, Polsce przypadła znakomita większość parku. Na szczęście dziś dzięki Schengen można bez problemu spacerować po całym parku. Całość jest zresztą bodaj najmniej znanym w Polsce obiektem z listy światowego dziedzictwa UNESCO. I jednym z trzech, które dzielimy z sąsiadami (pozostałe to Białowieski Park Narodowy – z Białorusią i drewniane cerkwie karpackie – z Ukrainą). Po parku, rzecz jasna, autem się nie jeździ, więc nasze Cayenne zwiedza uliczki cichego Bad Muskau, zwanego po polsku i górnołużycku Mużakowem. Senne miasteczko ożywia się, kiedy nowe Porsche na polskiej rejestracji pozuje do zdjęć na jego placykach, w zaułkach i zakątkach. Pojawienie się patrolu policji świadczy, że nadużywamy gościnności przygranicznej mieściny. Ruszamy więc wzdłuż granicy na północ.
Brandenburski zachód
Dla tych terenów traktat z Schengen to chyba najlepsze, co mogło się zdarzyć. I dla nas też. Skaczemy z jednego brzegu Nysy na drugi, z jednej strony granicy – na drugą, z Niemiec do Polski i na odwrót. Wreszcie znajdujemy miejsce, w którym warto przystanąć. Na lewym brzegu – Eisenhüttenstadt, czyli Miasto Huty Żelaza. Na prawym – wioska o tak samo mało pociągającej nazwie – Kłopot. Między nimi żelbetowy most, a właściwie to, co z niego pozostało po wysadzeniu przez saperów w 1945. Przęsła kończą się po polskiej stronie, miejscowe nastolatki przychodzą tu wieczorem, niczym na platformę widokową popatrzeć na zachód słońca nad sąsiednią Brandenburgią. My też chłoniemy ten niezwykły pejzaż. Lubuskie może nie potrafi się porządnie zareklamować – ale z pewnością umie zachwycić.